Witamy, witamy, o zdrowie
pytamy, pierwszy rozdział w nowym roku przedstawiamy. Ogólnie rzecz biorąc
rozpiera nas radość związana z początkiem feriami. Rozdział dość, że tak powiemy,
znaczący w sensie fabularnym, powiedzmy, że przechodzimy do meritum, czyli po
krótce wszystko zaczyna się pier***ić.
Zapraszamy!
_________________________________________________________________________
Zimny
wiatr podrywał do lotu ogromne płaty śniegu. Właściwie były to zlepki o
średnicy dwóch centymetrów, wpadające wszędzie gdzie się dało, a już
szczególnie za okulary Kaleba. Cały czas musiał je zdejmować i czyścić, żeby
cokolwiek widzieć.
Kiedy
zamknął za sobą drzwi plebanii, od razu ogarnęło go przyjemne ciepło. Stara
kanapa oświetlona blaskiem z kominka uśmiechała się do niego zachęcająco.
Ksiądz rozebrał się z przemoczonych ubrań.
-A
ojciec znowu po zimnie łazi nie wiadomo gdzie?! - usłyszał po chwili i z
przepraszającym uśmiechem odwrócił się do swojej gospodyni. Niska kobieta
pomachała na niego łyżką, jak na jakiegoś niesfornego smarkacza. - Ksiądz się
włóczy, a ja muszę gości przyjmować!
-Gości?
- zapytał Kaleb zbity z tropu. Nikogo się nie spodziewał, a już na pewno nie
przypuszczał, że ktoś wyszedłby z domu w taki mróz.
-A
no przyszedł ten pana kolega. - ciągle mówiła uniesionym głosem, ostatnie słowo
wymawiając jak gdyby ironicznie. Otworzyła drzwi do kuchni i zawołała:
Po
chwili w drzwiach pojawił się Luka, witając Kaleba lekkim uśmiechem i
westchnieniem, najpewniej zaadresowanym do gospodyni.
-Niech
mi tu nie wzdycha, tylko się cieszy, że nie kazałam czekać na dworze. Teraz
panowie sobie pogadają, ale proszę pamiętać, że ściany mają uszy. - ostrzegła z
wojowniczą miną, patrząc wymownie w kierunku gościa.
Gdy
wyszła obaj mężczyźni nie mogli powstrzymać śmiechu.
-Co
tu robisz? - zapytał Kaleb, siadając na kanapie i klepiąc miejsce obok siebie,
zapraszając na nie Lukę.
-Przyszedłem
porozmawiać. - odpowiedział mężczyzna wymijająco, korzystając z zaproszenia.
-Znowu
miałeś atak?
-Nie.
Ostatnio jest spokojniej, tylko wciąż boli mnie głowa. - jakby na potwierdzenie
potarł się z grymasem po skroni.
-Trzymanie
w swoim ciele demona nie może być przyjemne.
-Niby
tak, ale tylko ja mam takie problemy. Inni widzieli swoje demony, rozmawiali z
nimi, korzystają z ich mocy, a ja?
-Może
jesteś zbyt niewinny, żeby z tego korzystać?
-Ja?
- zapytał Luka z powątpieniem i obaj mężczyźni znów zanieśli się śmiechem. -
Nawet nie muszę pić krwi. Kiedy mam atak nawet to nie pomoże, a kiedy nie
mam... to nie mam. Mój demon jest chyba jakiś niedorobiony. Chciałbym chociaż
go zobaczyć.
-Wiesz,
że to ryzykowne.
-Dlatego
przyszedłem do ciebie. - powiedział Luka, patrząc z ogniem w oczach wprost w
oczy Kaleba, niemal łapiąc jego dłoń. - Znasz się na tym. Możesz...
-Nie!
- Kaleb odsunął się od drugiego mężczyzny, wbijając spojrzenie w ogień w
kominku.
-Proszę.
Powiedziałeś, że mi pomożesz.
-Pomogę,
jeśli będziesz potrzebował pomocy! A nie... nie tak! - krzyknął i po chwili zza
drzwi kuchni dobiegł ich jakiś gruchot. Obydwoje spojrzeli w tamta stronę, ale
kiedy nic się nie działo znów wrócili wzrokiem do siebie. - Nie. - szepnął
Kaleb.
-Tylko
na chwilę! Sekundę. Rzut okiem. O nic więcej nie proszę.
-Nic
więcej?! Nic więcej?!
-Dlaczego
się w ogóle o mnie martwisz!!
Kaleb
zamilkł, wpatrując się w Lukę, który wstał z kanapy, a jego oczy rzucały w
stronę młodego księdza błyskawice. Gdyby jego policzki nie były pokryte
rumieńcem zdenerwowanie, zapewne teraz zakwitłyby na czerwono. No właśnie,
dlaczego?
-Będziesz
miał minutę. - szepnął w końcu Kaleb, a na twarzy Luki dało się zobaczyć
satysfakcję, która jeszcze bardziej zaniepokoiła okularnika.
***
Luka
położył się na miękkim łóżku, zbyt rozentuzjazmowany by logicznie myśleć. Jego
umysł pochłaniało tylko jedno pragnienie. Odkryć prawdę. Już od kilku lat
wiedział, że coś jest z nim nie tak. Gdy spotkał Kaleba, tamten zdołał
przekonać go, iż nie warto roztrząsać tej sprawy, jednak ciekawość zbierała się
w nim. Ciekawość i frustracja, bo choć zdawał sobie sprawę, że demoniczna moc,
pomimo najszczerszych intencji, psuła człowieka. Człowieka, bo pomimo tego, co
myśleli zwykli ludzie, nie obdarzeni tym przekleństwem, a nawet pomimo tego, co
myślały magnackie rody na kontynencie,
istoty posiadające demony od ludzi różniły się tylko tym, iż były trochę
bardziej odporne, trochę bardziej wytrzymałe, trochę bardziej okrutne. Krew
dawała siłę i pozwalała okiełznać, żądnego brutalności demona. Nie była pokarmem,
choć arystokraci lubili udawać legendarne wampiry, stworzenia z pewnością dużo
bardziej doskonałe niż demoniczne naczynia.
-Na pewno
tego chcesz? - usłyszał cichy, smutny głos Kaleba, zapalającego po kolei
wysokie świece, które powoli rozjaśniały panujący w pomieszczeniu mrok.
-Tak.
- powiedział, choć poczuł w żołądku ostry ból, gdy ksiądz tylko pokiwał powoli
głową. Wiedział, że go zawiódł, jednak nie mógł inaczej. Musiał się dowiedzieć.
Kaleb
pochylił się nad jego uchem. Twarz miał tak nieprzeniknioną, jak gdyby to była
maska, a jego słowa, wypowiedziane po łacinie egzorcyzmy, nie miały żadnego
wyrazu.
Po
chwili obraz zamazał się przed oczami Luki, a jego całego ogarnęła ciemność.
Nie widział swojego ciała, jednak czuł, że porusza się jak gdyby ono istniało.
Przeszedł parę kroków do przodu nie bardzo pewien, co robić.
-Halo?
- rzucił w przestrzeń, a jego głos rozniósł się echem w nicości.
Odpowiedziała
mu cisza. Czuł każdą upływającą sekundę i z każdą coraz bardziej panikował. A
co jeśli wszystko pójdzie na marne? Co jeśli pójdzie nie tak?
Nagle
czarna pustka rozjarzyła się białym światłem, które oślepiło Lukę. Jego uszy
wypełnił szum skrzydeł, a po chwili nieustanne, męczące brzęczenie.
Gdy Luka odzyskał wzrok, poczuł jak gdyby znów
go stracił. Stojąca przed nim postać była tak jasna, iż patrzenie na nią było
jak patrzenie w słońce. Wysoki mężczyzna o jasnych, wręcz złocistych włosach
sięgających stóp. Kosmyki tych włosów falowały na nieistniejącym wietrze,
zasłaniając jego twarz. Cały był nagi, ale tak jaskrawy, iż nie sposób było zobaczył
jego sylwetki. Ale wszytko to nie zdziwiło, nie zszokowało Lukę tak, jak
ogromne białe skrzydła, każde mające co najmniej pięć metrów długości.
Mężczyzna nie mógł odwrócić wzroku od tej postaci. Nie mrugał, pomimo łez
zbierających się w jego oczach i powoli staczających się po policzkach. Nagle
jego serce ogarnął irracjonalny smutek, żal, coś w tej postaci domagało się
łez, ale kiedy pierwsza kropla dotknęła niewidzialnej podłogi, postać zmieniła
się. Nieskazitelnie białe skrzydła stały się czarne i zwichrzone, a kolejne
pióra wypadały jak gdyby ktoś wyrywał je po kolei, by w końcu pozostawić tylko
szkielet. Sama postać straciła swój blask, jej ciało stało się blade, w pewnych
miejscach porwane, jednak nie sączyła się żadna krew. Czarne oczy wpatrywały
się w Lukę, zimne i martwe.
Obudził
z krzykiem, z załzawionymi oczami, próbując wyrwać się z uścisku ściskających
go ramion.
-LUKA!
LUKA! - krzyczał Kaleb, ale dopiero po minucie Luka go usłyszał. - I co? -
zapytał tylko, próbując nawiązać kontakt z rozbieganymi oczami mężczyzny.,
-Co?
- zapytał oszołomiony.
-Co
widziałeś?
Luka
znów zamilkł na chwilę i Kaleb już chciał go spoliczkować, jednak niebieskooki
złapał nagle jego dłoń, przygotowaną już do uderzenia i w końcu przytomnie
spojrzał na przyjaciela.
-Lucyfera.
- powiedział bez mrugnięcia okiem, nie zastanawiając się nad tą odpowiedzią,
która sama wymsknęła się z jego ust.
Kaleb
stracił dech, stracił słowa, stracił grunt pod nogami i miał wrażenie, że
jedynym co trzyma go na tym świecie jest uścisk dłoni na nadgarstku.
-Co?
Luka
nie powtórzył, ponieważ to co powiedział, zszokowało go tak samo jak Kaleba.
-Skąd
możesz to wiedzieć? - dopytywał się Kaleb, kiedy już opanował kołaczące się w
jego piersi serce. Niebieskooki siedział bez słowa, nie ruszając się nawet na
milimetr.
-Pytam,
skąd możesz to wiedzieć?! - wybuchnął ksiądz, wstając z łóżka.
-Po
prostu. Wiem.
"Zawsze
to wiedziałem." pomyślał, ale nie powiedział. Nie chciał narażać się na
jeszcze większy gniew Kaleba, a przede wszystkim nie chciał wzbudzać w nim
strachu. Strachu, który było widać w jego oczach z każdą sekundą coraz
wyraźniej. Przez chwilę Luce zdawało się, że dostrzegł również pogardę.
-Aha.
W takim razie ja już sobie pójdę. - powiedział i skierował się do drzwi.
-Kaleb!
- krzyknął, jednak ksiądz zniknął już za drzwiami, zostawiając Lukę samego ze
świadomością, że w jego ciele kryje się czyste zło.
***
Bał
się. Po prostu się bał. Nie rozważałby opuszczenia Luki w takim stanie, gdyby
jego ciałem nie zawładną paraliżujący strach. Teraz klęczał przed ołtarzem, a
język plątał mu się, gdy szeptem wymawiał słowa modlitwy. Dłonie, ściskające
różaniec, drżały.
Z
drugiej strony odczuł jakąś niewytłumaczalną radość. Skoro Lucyfer istniał,
istniał również Bóg. Nic bardziej nie uzasadniało istnienia dobra, jak istnienie
zła. Ta jedna myśl dawała Kalebowi ukojenie. Przez całe jego życie ciągle
targały nim wątpliwości, jednak teraz rozmyły się i pomimo strachu, czuł
również uśmierzający spokój. Pewność, jakiej nie czuł jeszcze nigdy, jaką każdy
wierzący chciałby poczuć. Nie był jednak w stanie stanąć oko w oko z Luką.
Zdawał sobie sprawę, że nie on jest winny, że właściwie nie ma z tym nic wspólnego,
że to był czysty przypadek, ale bał się również o to, iż będzie się bał. O to,
że gdy mężczyzna, chociażby dotknie jego ramienia, on sam odskoczy przerażony, może nawet z
krzykiem. Zdawał sobie sprawę jak wtedy czułby się Luka, jak pewnie czuje się
już teraz, ale nie chciał tego pogarszać.
***
Luka
tymczasem przymknął oczy, próbując przypomnieć sobie nieziemski wygląd upadłego
anioła, ale jak na złość jedyne co zdołał sobie przypomnieć, to oślepiające
światło, od którego bolały oczy i to uczucie, że powinien płakać. Było tak
irracjonalne, bo po co miałby płakać? Po co miałby żałować Lucyfer?
Warknął,
uderzając pięścią w stół. Czuł się przytłoczony całą tą sytuacją. Była
nienaturalna, nie dająca się ogarnąć
umysłem i tak przytłaczająca, że Luka znów czuł cisnące mu się na policzki łzy.
Przynajmniej te łzy rozumiał. I jeszcze Kaleb. Ten strach w jego oczach. Ta
rezerwa. A najstraszniejsze w tym
wszystkim było to, że Luce się Lucyfer podobał. Świadomość, że jego demon to
nie jakiś niedorobiony diabełek, a sam Lucyfer, wypełniała go nieznanym mu
dotąd uczuciem, które jednocześnie jeszcze bardziej wpędzało go na skraj
rozpaczy. Nie chciał się z tego cieszyć. Nie chciał czerpać satysfakcji z
czystego zła jakie się w nim zalęgło, ale... nawet nie chciał myśleć o tym ale.
***
Bastien
powoli otworzył oczy z przeciągłym ziewnięciem. Jego snom znów towarzyszył
czerwonooki blondyn. Kolejny dzień w bazie zaczynał się od jego oczu pod
powiekami czarnowłosego.
-Uuu!
Dobrze się spadło, panie dowódco? - usłyszał zza drzwi dziwnie znajomy głos.
Zmarszczył oczy, po czym wstał powoli. W różnych miejscach salonu siedziało
sześć postaci. Lin, Micah, Jory i Farid uśmiechali się do niego, każdy w swój
sposób, Rodrick podszedł do niego, wymienić męski uścisk, a Tanja mrugnęła
wesoło, unosząc do góry kciuk. Ta dziewczyna zmieniła się przez te miesiące.
Coś w jej oczach powodowało uśmiech na twarzy Bastiena.
-To
co, idziemy rozpierdalać czerwonków? - zapytał jak zwykle dosadny Jory,
wypuszczając spomiędzy warg kłębek papierosowego dymu..
-Opanuj
się, kretynie. - mruknął z lekkim uśmieszkiem Farid, bawiąc się zakrzywionym
nożem.
-Ty
mnie, cholero, nie denerwuj.
Farid
wykrzywił się do niego w cynicznym uśmiechu, po czym wrócił do zabawy z nożem.
-A
im co? - zapytał Bastien Rodricka.
-Pożarli
się, popieprzyli... kto ich tam wie? - rudzielec wzruszył ramionami. W odróżnieniu
od Tanji coś w postaci Rodricka niepokoiło dowódcę.
-A u
ciebie co? - zapytał, nie chcąc od razu wyskakiwać z pytaniem w stylu: "Co
się stało?".
Rodrick
i tak spojrzał na niego bykiem, krygując się jednak pod wpływem pytającej miny
Bastiena.
-Nic
szczególnego. - zbył go westchnieniem, po czym wrócił na kanapę, skąd wstał.
-No
to co, panie dowódco?
-Nie
dzisiaj, Jory. Nie dzisiaj.
Barczysty
mężczyzna zrobił minę dziecka, które nie dostało lizaka, na co wszyscy w pokoju
wybuchli śmiechem.
***
Luca
obudził się nagle, targany konwulsjami. Ciężko mu było złapać oddech, a o
wstaniu z łóżka nie było nawet mowy. Czuł jakby ktoś powoli rozrywał mu głowę
na kawałeczki. Jakby obrywał go ze skóry. To nie był nadzwyczajny atak. Luca
przeżywał już takich tysiące, ale za każdym razem czuł się jak gdyby to był ten
pierwszy. Nie mógł przyzwyczaić się braku oddechu, do bólu miażdżącego każdą
komórkę jego ciała. W ostatnim desperackim odruchu chciał zawołać znajdującego
się po drugiej stronie miasta Kaleba, a po chwili stracił przytomność.
***
Ksiądz
osłaniając twarz od mrozu kapturem kurtki, żegnał się z wiernymi przy drzwiach
kościoła. Ostre mrozy już minęły i w końcu ludzie zaczęli wychodzić z domu.
Nawet słońce zaczęło pojawiać się na jakieś dwie godzinki nad horyzontem. Teraz
jednak na niebie widoczna była niebieska zorza. Jej kolor był tak podobny do
koloru oczu Luki, iż Kaleb poczuł przejmujący ból w sercu. Nie widział
mężczyzny od momentu gdy dowiedział się o tożsamości jego demona. Już się nie
bał, ale nie mógł przemóc się na to by spojrzeć mu w oczy. Teraz jednak
wezbrała w nim jakaś dziwna tęsknota i troska. Na ogół mężczyzna miał około
cztery ataki na miesiąc, a Kaleb już miesiąc go nie widział. Nie myśląc za
dużo, skierował się do domu Luki.
Gdy
tam dotarł, przedzierając się przez wysokie zaspy i podejrzane uliczki, dotarł
wreszcie do małej kamieniczki, w której mieszkał jego przyjaciel. Zapukał, a
gdy nikt mu nie odpowiadał, wręcz walnął w wątłe, drewniane drzwi.
Odpowiedziało mu tylko echo. Sięgnął więc po klucz ukryty w szparze między
cegłami i otworzył drzwi.
-Luca?
- szepnął, wchodząc powoli do przedpokoju, jednak znów nikt mu nie
odpowiedział. Czując jak jego serce coraz mocniej łopocze w piersi, szybkim
krokiem skierował się do sypialni mężczyzny.
-Luca!
- krzyknął, widząc leżącego na podłodze mężczyznę. Jego ciało było powykręcane
i skurczone, a spomiędzy warg nie wydobywał się nawet pojedynczy oddech. Gdy
Kaleb podszedł bliżej, zauważył, że mięsnie niebieskookiego są naprężone, oczy otwarte, a źrenice rozszerzone. Luka
nigdy nie przejawiał objawów naturalnego opętania, na ogół były to tylko
konwulsje, ale teraz jego sylwetka wstrząsnęła Kalebem jak nigdy wcześniej.
Szeptem wymawiając słowa modlitwy, dotknął czoła Luki różańcem. Przez chwilę
ciało mężczyzny pozostawało w bezruchu, ale po około minucie szeptanych w ciszy
egzorcyzmów, rozluźniło się.
-Luca?
- zapytał Kaleb zachrypniętym głosem, czując pod powiekami zbierające się łzy.
-Usłyszałeś.
- odezwał się nagle, równie cicho jak ksiądz.
-Co?
- zapytał zielonooki, kładąc się, mentalnie wyczerpany, obok Luki.
-Wołałem
cię. Usłyszałeś.
Kaleb
pomyślał o zorzy, która sprowadziła go tutaj. Pomyślał, że mógłby to być
najzwyklejszy przypadek, ale mógł też nie być.
-Powiedzmy,
że ktoś dał mi znać. - szepnął, delikatnie całując mężczyznę w skroń. Ten
uśmiechnął się z ulgą i po chwili odpłynął w objęcia Morfeusza, a także w
objęcia Kaleba.
***
Wracając
z ćwiczeń, Bastien zahaczył o oficerską stołówkę. Wysłuchał narzekań starych
żołnierzy, dowcipów tych młodych, albo na odwrót i wrócił do pokoju dopiero po
północy. Kojąca cisza jaka panowała o tej porze w bazie, była czymś niezwykłym.
Czarnowłosy lubił czekać na tą ciszę aż do momentu kiedy zamilkną ostatnie
wystrzały. Teraz jednak przerwał ją jęk bólu. Bastien uważniej rozejrzał się po
pomieszczeniu, aż zobaczył kulącą się na kanapie postać.
-Rodrick?
- zapytał, zapalając światło, powodując tym samym kolejny jęk bólu. - Rodrick
co ci jest?
-Ja..
aaa! - chłopak, trzymał się za głowę, niemal wyrywając sobie z niej włosy.
Szczerze mówiąc Bastien dałby sobie rękę uciąć, że widział na kanapie rudawe
kosmyki. Rozpiął mankiet koszuli, chcąc dać chłopakowi krew, jednak rudowłosy
przerwał mu, mówiąc:
-To
nic nie da. – wyszeptał i resztką sił wskazując na opróżnione torebki po krwi.
-Co
ci jest?
-To
on, Bastien.
-On?
- spytał czarnowłosy, nie bardzo rozumiejąc.
Rodrick
otworzył oczy, z trudem podnosząc się z kanapy i patrząc w czarne oczy
mężczyzny.
-Lucyfer.
Obudził się.
Przez
moment czarnowłosy nie ogarniał słów, które usłyszał. Wpatrywał się w znów
leżącego na kanapie Rodricka, jak głupi, próbując pojąc to rozumem.
-Czujesz
to, bo twój demon jest jego sługą? - nie był całkiem pewny, czy to pytanie. W
głębi serca wiedział, że zapytał tylko dlatego, iż miał nadzieję, że cudem nie
okaże się to prawdą.
-Tak.
- potwierdził rudowłosy. Bastien schował twarz w dłoniach. Przeraził się. Sam
nie wiedział czego, ale się przeraził. Wiadomo, że mają w sobie demony i
wiadomo, że Lucyfer istnieje, ale nikt nigdy nie zastanawiał się, kto go w
sobie nosi.
-Co
to oznacza? - zapytał szeptem, bojąc się w martwej ciszy, jak nastała, podnieść
głos.
-Nie
wiem. I tego się boję. - odpowiedź Rodricka zakończył jęk bólu.
Niepozorny, zupełnie nie zamieszany w to wszystko Luca nabiera ogromnego znaczenia. Kurcze, złośliwość losu... Spokojny, miły, dobry chłopak ma w sobie najpotężniejszego demona. Łamanie stereotypów? Czy ktoś ogromnie zły nie powinien być towarzyszem Lucyfera? Razem byliby duszą i ciałem, a tymczasem...
OdpowiedzUsuńJak Wy pięknie opisałyście upadek Lucyfera! Cudowna, jasna postać, którą spowił mrok. Dla takich chwil warto żyć. Rany... autentycznie rozpłakałam się z emocji... a może i szczęścia...
Akemi. Też bym się popłakała, gdyby nie to, że jestem tak pieprzenie zmęczona po uczelni, i po dwóch kołach. A w szczególności po metodologii i statystyce, że z trudem ruszam palcami. Dziewczyny! Rodział. Rewelacyjny. I nie mówię tu tego, żeby wam pochlebić. Wątek Bastiena... w sumie nie mogłam się na nim skupić, przez Lucyfera! Biedny Luka. Akemi, mnie wydaje się, że często ci najbardziej niepozorni, mili, sympatycznie, pod wpływem trochę większej krzywdy potrafią stać się potworami ze stałymi zanikiem uczuć.
OdpowiedzUsuńHej, ostrzegam, że to spam.
OdpowiedzUsuńSerdecznie zapraszam na moją małą nową twórczość. Byłabym bardzo szczęśliwa zainteresowaniem i skromną opinią.
http://the--suicide-circus.blogspot.no/
Pozdrawiam. Cherrylle