poniedziałek, 31 grudnia 2012

Tytułu nie ma, bo dziewczynom zabrakło pomysłu.

Hej, ludziaki! To jest taki mały, samobójczy one-shot. Powodem jego powstania jest fakt, iż Chiyeko  musiałam wyrzucić z siebie depresyjne myśli, które nagromadziły się w jej głowie no i powstało coś takiego. Nie chcemy, żeby zabrzmiało to niegrzecznie, ale jak się popłaczecie albo  stracicie głos pod wpływem emocji, to będzie nam bardzo miło.
PS: Jeśli wymyślicie jakiś tytuł to jesteśmy otwarte na propozycje. :D
Miłego czytania!
______________________________________________________________

- Kochałeś go? Powiedz przynajmniej, że szaleńczo go kochałeś? Daj mi chociaż tyle. – głos mojej matki przebił się przez szum, który od jakiegoś czasu ogłuszał mnie i zaślepiał. Poczułem jak ściska moją rękę tak mocno, jakby chciała zatrzymać mnie siłą wśród żywych. Wyobrażam sobie jak staje twarzą w twarz ze Śmiercią i wyrywa mnie z jej objęć. Gdyby było to możliwe… ale nie jest.
Nie, mamo. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, nawet go nie zauważyłem. Przeszedłem obok, nie zwracając uwagi na nieziemski błękit jego tęczówek. Nie sądzę też, żeby on mnie zauważył. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Nie wierzę w taką miłość.
Nie, mamo. Kiedy pierwszy raz usłyszałem jego głos nie zwróciłem uwagi na jego nieziemski tembr. Nie przyjrzałem się jak jego usta delikatnie wymawiają słowa, jak gdyby pieściły każdą sylabę. Byłem bardziej skupiony na tym, żeby zadzwonić na policję. Gość rozwalił mi samochód.
Nie, mamo. Pierwszy jego dotyk, który poczułem, był to prawy sierpowy wymierzony w moją twarz. W tamtej chwili najchętniej rozerwałbym go na strzępy. Nie przeszedł mnie dreszcz, żadne motyle nie zagościły w moim brzuchu i mogłem spać i jeść absolutnie normalnie.
To nie była miłość, kiedy w ciemnym pokoju razem sączyliśmy piwo, by potem zerwać z siebie ubrania.
To nie była miłość, kiedy kompletnie odurzeni zrobiliśmy to w jednej z kabin.
To nie była miłość nawet wtedy, kiedy z niecierpliwością czekałem na jego telefon, nie śpiąc całą noc.
Miłość przyszła potem.
-To nie wypali. – usłyszałem, ale nie do końca pojąłem z początku sens tych słów. Jego niebieskie oczy iskrzyły się w ciemności, tak bardzo do niego nie pasując. Powinien mieć czarne, nie niebieskie.
-Co? – spytałem i po chwili poczułem się największym idiotą na świecie. Kiedy przymknął oczy i westchnął niemal z bólem, już wiedziałem. Moje serce stanęło na moment, ale gdy znów ruszyło z każdym uderzeniem odbierało mi kawałek szczęścia. To wtedy się zakochałem, ale jedyne co mogło przejść przez moje gardło to – Masz rację. To nie wypali.
Potem pamiętam już tylko warkot jego silnika, gdy odjeżdżał, oślepiając mnie światłami.
Obudziłem się we własnym łóżku, ale nie miałem pojęcia jak się tam dostałem. Wszystko było zamazane i tak nieprawdziwe, że musiałem sprawdzić, czy naprawdę żyję.
To wtedy pierwszy raz znalazłaś mnie w wannie z rozszarpanymi żyłami. Nie chciałem się zabić mamo. Chciałem ożyć.
Następnego dnia po wyjściu ze szpitala nie mogłem go nigdzie znaleźć. W pracy, w klubach, na uczelni. Jakby nigdy nie istniał, ale ja wiedziałem, że musiał istnieć. Przecież nie zakochałbym się w duchu.
Mieliśmy takie miejsce schadzek. Stary dom na poboczu, spalony przez jakieś dzieciaki, kiedy już przestały wierzyć, że jest nawiedzony. Właściwie same ruiny. Poszedłem tam, z każdym oddechem czując jak jego wspomnienie coraz bardziej rozmywa mi się w pamięci. Musiałem go zobaczyć.
I był tam. Nie zastanawiałem się jak i skąd, po prostu podszedłem do niego, stając twarzą w twarz z jego niebieskimi oczami i powiedziałem:
-To nie wypali. Masz rację. Ale i tak można spróbować.
Uśmiechnął się jakoś tak boleśnie i smutno. Jakby ze współczuciem, a ja wtedy nie zdawałem sobie jeszcze sprawy co to znaczy. Pocałowałem go.
I po raz pierwszy poczułem w brzuchu motyle. Zniknąłem wtedy na kilka dni, pamiętasz? A potem mnie znaleźli. Odwodnionego i nieprzytomnego na jakimś skraju lasu. A my tylko rozmawialiśmy. Może godzinę, może dwie. Na pewno nie kilka dni.
Nadal go kochałem, kiedy nie chciał spotkać się ze mną gdzie indziej niż w naszych ruinach. Nadal go kochałem, kiedy zrobił się zimny i małomówny. Kiedy przestał odbijać się w lustrze. Szczere? Kochałem go nawet mocniej. Każda kolejna noc, była jak kolejny odlot, a jego obecność jak narkotyk. Kiedy zamknęłaś mnie w psychiatryku, odchodziłem od zmysłów. Gryzłem dłonie i płakałem całymi godzinami, albo po prostu wpatrywałem się w nicość. Kolejne dawki morfiny przedłużały ten drugi stan. Pamiętam, jak płakałaś, patrząc na mnie przez okno, ale jedyną rzeczą o jakiej wtedy myślałem był on. Przecież powiedział, że mogę go spotkać tylko w ruinach. Nie mógł tu przyjść.
Chyba wtedy zacząłem sobie zdawać sprawę, ze coś jest nie tak. A wiesz co było najdziwniejsze? Że z każdą minutą, kiedy uświadamiałem sobie, że on nie może być prawdziwy, kochałem go coraz bardziej.
Wtedy mnie wypuściłaś.
Poszedłem do ruin, ale ich nie było. Nigdy ich nie było. Stałem przez chwilę na jakimś skraju lasu, próbując poskładać to wszystko w głowie, ale chyba morfina osłabiła nico moje szare komórki.
Wtedy usłyszałem głos.
-Chodź.
Więc poszedłem. Znałem ten głos. Ten niski tembr. Co z tego, że nie istniał, skoro go słyszałem? Tylko ja mogłem go słyszeć. Był tylko dla mnie.
Zobaczyłem go na krawędzi jakiejś przepaści, której nie powinno tam być. Jego niebieskie oczy lśniły w mroku jak zawsze. Nie zauważyłem, że jego sylwetka jest trochę rozmazana, właściwie przezroczysta. Nie myślałem nad tym, że tu nie ma żadnego klifu. Żadnej przepaści.
-Chodź.
Powiedział znów, tak delikatnie wypowiadając słowa. Postawiłem jeden krok naprzód, czując jak czubek mojego buta nie dotyka już ziemi. Wyciągnąłem przed siebie rękę, chcąc złapać się blaknącej sylwetki mojego kochanka, ale zdawał się być dalej z każdą sekundą.
-Chodź!
Krzyknął w końcu, a ja dosłownie pobiegłem w jego stronę.
Zniknął, a jedyne co usłyszałem, to klakson samochodu.
To nie była przepaść mamo. To była ulica.
- Kochałeś go? Powiedz przynajmniej, że szaleńczo go kochałeś? Daj mi chociaż tyle. – głos mojej matki przebił się przez szum, który od jakiegoś czasu ogłuszał mnie i zaślepiał. Poczułem jak ściska moją rękę tak mocno, jakby chciała zatrzymać mnie siłą wśród żywych. Wyobrażam sobie jak staje twarzą w twarz ze Śmiercią i wyrywa mnie z jej objęć. Gdyby było to możliwe… ale nie jest.
-Tak, mamo. – szepnąłem z ostatnim oddechem, czując jak po moim policzku toczy się kropla. Nie wiedziałem, czy łez czy krwi. – Kochałem go. Szaleńczo go kochałem. To po prostu nie wypaliło. – ostatnim co zobaczyłem, był jej delikatny uśmiech, tak smutny i bolesny, że moje serce zabolało mocniej niż wszystkie złamane kości.
Lubię myśleć, że był duchem, a nie tylko wytworem mojej chorej psychiki. Duchy przynajmniej mogłyby istnieć, a on musiał istnieć. Przecież nie jestem wariatem.

1 komentarz:

  1. Nastroiłam się "Gravitation", więc, wiecie... Odpowiedni klimat i człowieka wciąga.
    Czytałam wiele one shotów z duchami, osobami, które kochały i kochankowie pociągnęli ich za sobą... Ale ten był inny. Zauważyłam to w chwili, gdy w połowie usiłowałam nadać opowiadaniu tytuł. Absolutnie nic nie przychodziło mi go głowy, a im bardziej chciałam, tym większą miałam pustkę. I może brak tytułu jest dobry... bo każdy, kto przeczyta opowiadanie gdzieś podświadomie zda sobie sprawę, jaki powinien być. Właśnie ta pustka, to "nic", którego nie można w ten sposób opisać słowami. Tytuł jest eteryczny i nie powinien się pojawić, aby pozwolić innym na jego odnalezienie.

    OdpowiedzUsuń