Hej, ludziaki! To jest taki mały, samobójczy one-shot.
Powodem jego powstania jest fakt, iż Chiyeko
musiałam wyrzucić z siebie depresyjne myśli, które nagromadziły się w
jej głowie no i powstało coś takiego. Nie chcemy, żeby zabrzmiało to
niegrzecznie, ale jak się popłaczecie albo
stracicie głos pod wpływem emocji, to będzie nam bardzo miło.
PS: Jeśli wymyślicie jakiś tytuł to jesteśmy otwarte na
propozycje. :D
Miłego czytania!
______________________________________________________________
- Kochałeś go? Powiedz
przynajmniej, że szaleńczo go kochałeś? Daj mi chociaż tyle. – głos mojej matki
przebił się przez szum, który od jakiegoś czasu ogłuszał mnie i zaślepiał.
Poczułem jak ściska moją rękę tak mocno, jakby chciała zatrzymać mnie siłą
wśród żywych. Wyobrażam sobie jak staje twarzą w twarz ze Śmiercią i wyrywa
mnie z jej objęć. Gdyby było to możliwe… ale nie jest.
Nie, mamo. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, nawet go nie
zauważyłem. Przeszedłem obok, nie zwracając uwagi na nieziemski błękit jego
tęczówek. Nie sądzę też, żeby on mnie zauważył. To nie była miłość od
pierwszego wejrzenia. Nie wierzę w taką miłość.
Nie, mamo. Kiedy pierwszy raz usłyszałem jego głos nie
zwróciłem uwagi na jego nieziemski tembr. Nie przyjrzałem się jak jego usta
delikatnie wymawiają słowa, jak gdyby pieściły każdą sylabę. Byłem bardziej
skupiony na tym, żeby zadzwonić na policję. Gość rozwalił mi samochód.
Nie, mamo. Pierwszy jego dotyk, który poczułem, był to prawy
sierpowy wymierzony w moją twarz. W tamtej chwili najchętniej rozerwałbym go na
strzępy. Nie przeszedł mnie dreszcz, żadne motyle nie zagościły w moim brzuchu
i mogłem spać i jeść absolutnie normalnie.
To nie była miłość, kiedy w ciemnym pokoju razem sączyliśmy
piwo, by potem zerwać z siebie ubrania.
To nie była miłość, kiedy kompletnie odurzeni zrobiliśmy to
w jednej z kabin.
To nie była miłość nawet wtedy, kiedy z niecierpliwością
czekałem na jego telefon, nie śpiąc całą noc.
Miłość przyszła potem.
-To nie wypali. – usłyszałem, ale nie do końca pojąłem z
początku sens tych słów. Jego niebieskie oczy iskrzyły się w ciemności, tak
bardzo do niego nie pasując. Powinien mieć czarne, nie niebieskie.
-Co? – spytałem i po chwili poczułem się największym idiotą
na świecie. Kiedy przymknął oczy i westchnął niemal z bólem, już wiedziałem.
Moje serce stanęło na moment, ale gdy znów ruszyło z każdym uderzeniem
odbierało mi kawałek szczęścia. To wtedy się zakochałem, ale jedyne co mogło
przejść przez moje gardło to – Masz rację. To nie wypali.
Potem pamiętam już tylko warkot jego silnika, gdy odjeżdżał,
oślepiając mnie światłami.
Obudziłem się we własnym łóżku, ale nie miałem pojęcia jak
się tam dostałem. Wszystko było zamazane i tak nieprawdziwe, że musiałem
sprawdzić, czy naprawdę żyję.
To wtedy pierwszy raz znalazłaś mnie w wannie z
rozszarpanymi żyłami. Nie chciałem się zabić mamo. Chciałem ożyć.
Następnego dnia po wyjściu ze szpitala nie mogłem go nigdzie
znaleźć. W pracy, w klubach, na uczelni. Jakby nigdy nie istniał, ale ja
wiedziałem, że musiał istnieć. Przecież nie zakochałbym się w duchu.
Mieliśmy takie miejsce schadzek. Stary dom na poboczu,
spalony przez jakieś dzieciaki, kiedy już przestały wierzyć, że jest nawiedzony.
Właściwie same ruiny. Poszedłem tam, z każdym oddechem czując jak jego
wspomnienie coraz bardziej rozmywa mi się w pamięci. Musiałem go zobaczyć.
I był tam. Nie zastanawiałem się jak i skąd, po prostu
podszedłem do niego, stając twarzą w twarz z jego niebieskimi oczami i
powiedziałem:
-To nie wypali. Masz rację. Ale i tak można spróbować.
Uśmiechnął się jakoś tak boleśnie i smutno. Jakby ze
współczuciem, a ja wtedy nie zdawałem sobie jeszcze sprawy co to znaczy.
Pocałowałem go.
I po raz pierwszy poczułem w brzuchu motyle. Zniknąłem wtedy
na kilka dni, pamiętasz? A potem mnie znaleźli. Odwodnionego i nieprzytomnego
na jakimś skraju lasu. A my tylko rozmawialiśmy. Może godzinę, może dwie. Na
pewno nie kilka dni.
Nadal go kochałem, kiedy nie chciał spotkać się ze mną gdzie
indziej niż w naszych ruinach. Nadal go kochałem, kiedy zrobił się zimny i
małomówny. Kiedy przestał odbijać się w lustrze. Szczere? Kochałem go nawet
mocniej. Każda kolejna noc, była jak kolejny odlot, a jego obecność jak narkotyk.
Kiedy zamknęłaś mnie w psychiatryku, odchodziłem od zmysłów. Gryzłem dłonie i
płakałem całymi godzinami, albo po prostu wpatrywałem się w nicość. Kolejne
dawki morfiny przedłużały ten drugi stan. Pamiętam, jak płakałaś, patrząc na
mnie przez okno, ale jedyną rzeczą o jakiej wtedy myślałem był on. Przecież
powiedział, że mogę go spotkać tylko w ruinach. Nie mógł tu przyjść.
Chyba wtedy zacząłem sobie zdawać sprawę, ze coś jest nie
tak. A wiesz co było najdziwniejsze? Że z każdą minutą, kiedy uświadamiałem
sobie, że on nie może być prawdziwy, kochałem go coraz bardziej.
Wtedy mnie wypuściłaś.
Poszedłem do ruin, ale ich nie było. Nigdy ich nie było.
Stałem przez chwilę na jakimś skraju lasu, próbując poskładać to wszystko w
głowie, ale chyba morfina osłabiła nico moje szare komórki.
Wtedy usłyszałem głos.
-Chodź.
Więc poszedłem. Znałem ten głos. Ten niski tembr. Co z tego,
że nie istniał, skoro go słyszałem? Tylko ja mogłem go słyszeć. Był tylko dla
mnie.
Zobaczyłem go na krawędzi jakiejś przepaści, której nie
powinno tam być. Jego niebieskie oczy lśniły w mroku jak zawsze. Nie
zauważyłem, że jego sylwetka jest trochę rozmazana, właściwie przezroczysta.
Nie myślałem nad tym, że tu nie ma żadnego klifu. Żadnej przepaści.
-Chodź.
Powiedział znów, tak delikatnie wypowiadając słowa.
Postawiłem jeden krok naprzód, czując jak czubek mojego buta nie dotyka już
ziemi. Wyciągnąłem przed siebie rękę, chcąc złapać się blaknącej sylwetki
mojego kochanka, ale zdawał się być dalej z każdą sekundą.
-Chodź!
Krzyknął w końcu, a ja dosłownie pobiegłem w jego stronę.
Zniknął, a jedyne co usłyszałem, to klakson samochodu.
To nie była przepaść mamo. To była ulica.
- Kochałeś go? Powiedz
przynajmniej, że szaleńczo go kochałeś? Daj mi chociaż tyle. – głos mojej matki
przebił się przez szum, który od jakiegoś czasu ogłuszał mnie i zaślepiał.
Poczułem jak ściska moją rękę tak mocno, jakby chciała zatrzymać mnie siłą
wśród żywych. Wyobrażam sobie jak staje twarzą w twarz ze Śmiercią i wyrywa
mnie z jej objęć. Gdyby było to możliwe… ale nie jest.
-Tak, mamo. –
szepnąłem z ostatnim oddechem, czując jak po moim policzku toczy się kropla.
Nie wiedziałem, czy łez czy krwi. – Kochałem go. Szaleńczo go kochałem. To po
prostu nie wypaliło. – ostatnim co zobaczyłem, był jej delikatny uśmiech, tak
smutny i bolesny, że moje serce zabolało mocniej niż wszystkie złamane kości.
Lubię myśleć, że był
duchem, a nie tylko wytworem mojej chorej psychiki. Duchy przynajmniej mogłyby
istnieć, a on musiał istnieć. Przecież nie jestem wariatem.
Nastroiłam się "Gravitation", więc, wiecie... Odpowiedni klimat i człowieka wciąga.
OdpowiedzUsuńCzytałam wiele one shotów z duchami, osobami, które kochały i kochankowie pociągnęli ich za sobą... Ale ten był inny. Zauważyłam to w chwili, gdy w połowie usiłowałam nadać opowiadaniu tytuł. Absolutnie nic nie przychodziło mi go głowy, a im bardziej chciałam, tym większą miałam pustkę. I może brak tytułu jest dobry... bo każdy, kto przeczyta opowiadanie gdzieś podświadomie zda sobie sprawę, jaki powinien być. Właśnie ta pustka, to "nic", którego nie można w ten sposób opisać słowami. Tytuł jest eteryczny i nie powinien się pojawić, aby pozwolić innym na jego odnalezienie.