Witamy was serdecznie, nasze kochane Diabełki. Z przyjemnością przedstawiamy wam pierwszy rozdział naszego nowego opowiadania. Czytać, bośmy z tego dumne. Miejmy nadzieję, że pomysłowość nie zawiedzie nas w połowie. Życzcie nam szczęścia, a teraz zapraszamy do czytania. :3
_________________________________________________________________
Przejechałem dłonią po lśniącej zbroi. Opływowa konstrukcja dawała żołnierzom swobodę ruchów i wygodę. Nawet nie była ciężka. Nowoczesny metal z jakiego została zrobiona był elastyczny jak guma, twardy niczym diament i o lekkości piórka. Nachyliłem się nad smukłym golfem napierśnika i przejechałem po nim kłem. Wampirze kły, oczywiście te w pełni wykreowane, mogły skruszyć diament. Mogły rozerwać tkankę skórną jak kartkę papieru, ale teraz po raz pierwszy w życiu mnie zabolały. Syknąłem, odsuwając się od zbroi.
Jeleń, którego pomarańczowo-złote kontury odznaczały się po prawej stronie napierśnika, patrzył swym płomiennym spojrzeniem w moje oczy. Przez chwilę wydawało mi się, że ożywa, a płomienie, w których ginęło jego ciało smagają delikatnie zbroję. Napierśnik kończył się trójkątnie, a spod niego wynurzały się lekko bufiaste bryczesy w kolorze ciemnej czekolady. Strój wieńczyły wysokie buty wykonane z tego samego metalu co napierśnik, a ręce chronione były przez długie nałokietniki, które właściwie sięgały od nadgarstka do połowy ramienia. Usiadłem na łóżku, błądząc oczami po ubiorze. Nad nim, na ścianie wisiało godło naszej rodziny, naszego królestwa. Majestatyczny jeleń otoczony wiankiem jesiennych liści. Takie było nasze królestwo. Z pozoru najbardziej dumny z leśnych zwierząt. Inny od lwa, bo lew zabija, a jeleń to uosobienie spokoju, roślinożerca. Jednak jego ryk straszniejszy jest niż on sam. Jego charakter dużo bardziej płochliwy. I te liście. Kojarzone oficjalnie z urodzajem jesiennych zbiorów dla mnie są niczym wypalone pogorzelisko. Upadek. Tylko z pozoru wszystko wydaje się wspaniałe i majestatyczne. Tylko z pozoru matka wysyła mnie na pole walki bym wspierał żołnierzy. Wysyła mnie bym zginął. Nawet nie próbowała kłamać.
Przejechałem dłonią po lśniącej zbroi. Opływowa konstrukcja dawała żołnierzom swobodę ruchów i wygodę. Nawet nie była ciężka. Nowoczesny metal z jakiego została zrobiona był elastyczny jak guma, twardy niczym diament i o lekkości piórka. Nachyliłem się nad smukłym golfem napierśnika i przejechałem po nim kłem. Wampirze kły, oczywiście te w pełni wykreowane, mogły skruszyć diament. Mogły rozerwać tkankę skórną jak kartkę papieru, ale teraz po raz pierwszy w życiu mnie zabolały. Syknąłem, odsuwając się od zbroi.
Jeleń, którego pomarańczowo-złote kontury odznaczały się po prawej stronie napierśnika, patrzył swym płomiennym spojrzeniem w moje oczy. Przez chwilę wydawało mi się, że ożywa, a płomienie, w których ginęło jego ciało smagają delikatnie zbroję. Napierśnik kończył się trójkątnie, a spod niego wynurzały się lekko bufiaste bryczesy w kolorze ciemnej czekolady. Strój wieńczyły wysokie buty wykonane z tego samego metalu co napierśnik, a ręce chronione były przez długie nałokietniki, które właściwie sięgały od nadgarstka do połowy ramienia. Usiadłem na łóżku, błądząc oczami po ubiorze. Nad nim, na ścianie wisiało godło naszej rodziny, naszego królestwa. Majestatyczny jeleń otoczony wiankiem jesiennych liści. Takie było nasze królestwo. Z pozoru najbardziej dumny z leśnych zwierząt. Inny od lwa, bo lew zabija, a jeleń to uosobienie spokoju, roślinożerca. Jednak jego ryk straszniejszy jest niż on sam. Jego charakter dużo bardziej płochliwy. I te liście. Kojarzone oficjalnie z urodzajem jesiennych zbiorów dla mnie są niczym wypalone pogorzelisko. Upadek. Tylko z pozoru wszystko wydaje się wspaniałe i majestatyczne. Tylko z pozoru matka wysyła mnie na pole walki bym wspierał żołnierzy. Wysyła mnie bym zginął. Nawet nie próbowała kłamać.
-Gdzie? - mój drżący głos uniósł się echem po ogromnej sali.
-Na pola pod Gallowhill*. -
powtórzyła spokojnie szczupła, wysoka kobieta siedząca przy ogromnie długim
stole, którego końca nie było nawet widać w mroku pomieszczenia.
-Mam rozumieć, że to aluzja względem mojej odmowy.
-To nie aluzja.
-Czyli życzysz mi bym wrócił cały i zdrowy? - zapytałem ironicznie,
wczesując palce między włosy i odgarniając je do tyłu.
-Mówiłam, że to nie aluzja, a nie nieprawda. Wysyłam cię tam, żebyś
oddał swoje życie w imię umiłowanej ojczyzny. - powiedziała z lekkim uśmiechem
na ustach, upijając łyk ze srebrnego kielichu. Jej wargi zaczerwieniły się od
krwi, ale zwinnie otarła je serwetką niczym królowa, którą oczywiście była.
-No tak. Jakby mógł sądzić inaczej. - odpowiedziałem chłodno i wolnym
krokiem opuściłem pomieszczenie.
Westchnąłem na wspomnienie tamtej chwili i opadłem na łóżko. Usłyszałem
tylko cicho uchylane drzwi, a następnie kroki. Uniosłem jedną powiekę i
zobaczyłem uda nakryte złocistopomarańczowym końcem tuniki oraz luźnymi
spodniami w kolorze mlecznej czekolady.
-Juwi? - szepnąłem cicho.
Chłopak zatrzymał się, a z jego ruchów wyczytałem delikatne zaskoczenie.
-Myślałem, że panicz śpi. - odezwał się nieśmiało, a ja otworzyłem
także drugie oko. Drobna postura chłopaka była aż nazbyt widoczna, a słodka
buźka otoczona puklami rudych loków, aż wywoływała uśmiech na mojej twarzy. Blada
cera zaczerwieniła się rumieńcem wywołanym zapewne przez mój intensywny wzrok.
Oczy, nieco bardziej pomarańczowe niż moje i przez to bardziej przypominające
płomienie ognia niż krew, pasowały idealnie do pokrytej delikatnymi piegami
twarzy. Gdy Juw odwrócił się, złapałem jego dłoń i pociągnąłem na łóżko. Oparty
na łokciu, ułożyłem brodę na jego ramieniu.
-Pojedziesz ze mną? - zapytałem, owiewając jego ucho ciepłym oddechem.
-Do Gallowhill? Nie dostałem rozkazu. - odpowiedział drżącym głosem.
Uśmiechnąłem się lekko i przejechałem kłami po jego szyi. Po ramieniu poleciała
strużka szkarłatnej cieczy. Mimo tego co myśleli ludzie, posiadaliśmy krew w
swoich żyłach, nie mieliśmy ciał z marmuru i nie spalaliśmy się na słońcu. Skąd
te pomysły gatunku ludzkiego? Cóż, piliśmy ich krew, więc pomyśleli, że nie
mamy swojej, ale my po prostu się nią nie żywimy. To tak jakby człowiek jadł
człowieka. Kanibalizm. Ciała z marmuru? Co ja poradzę, że to ludzie są jak
kartki papieru? A słońce? No przecież kiedyś musieliśmy się chować, a noc to
najlepsza peleryna niewidka.
Zlizałem strużkę krwi, a rudzielec zadrżał pod dotykiem mojego języka.
-Chrzanić rozkazy. - westchnąłem i znów opadłem na łóżko przykryte
złotą kapą. - Jestem księciem. Też mogę je wydawać.
-Księciem posłanym na rzeź.
-Co jeszcze zwiększa moją wartość. Zostanę męczennikiem. Symbolem
zemsty. Iskrą dla ognia nowej wojny, w której zginą kolejni męczennicy. Kolejne
iskry. I to się nigdy nie skończy. Może lepiej dla mnie, że już stąd zniknę? -
zadałem pytanie w przestrzeń, nie oczekując odpowiedzi.
-Dlaczego odmówiłeś następstwa tronu? Chcesz aby to twoja siostra,
twoi bracia musieli patrzeć, brać odpowiedzialność za śmierć kolejnych
milionów? - zapytał Juw po dłuższej ciszy.
-Jestem tchórzem. - powiedziałem po prostu, chowając twarz w dłoniach
i kuląc się na łóżku. Usłyszałem trzask zamykanych drzwi. Nie mogłem płakać. Ta
jedna bajka była prawdą. Wampiry nie płaczą. Ulepszenie ewolucji. Płacz
wyczerpuje. Ale o ile bardziej wyczerpuje cierpienie? Nienawiść? Dlaczego
zabrano nam płacz, a zostawiono uczucia?
* * *
Krzyk. Przejmujący jęk mężczyzny. Dym i swąd palonej skóry drażniące
oczy, które próbują dojrzeć nieszczęśnika, ale widzą tylko paniczne ruchy jego
ciała. Nie widzą twarzy. Kolejna anonimowa ofiara palona na stosie. A za co? Za
to, że nie kochał kobiety. Potraktowano go jak czarownicę, albo jeszcze gorzej.
Bez choćby namiastki procesu. Krzyk. Płaczliwy wrzask dobiegający gdzieś z
pomiędzy rozochoconego tłumu. Odwracam głowę, ale nie jestem w stanie dojrzeć
człowieka, który go wydał. Zamykam oczy, które nie wytrzymują już dymu. Nagle
wszystko się zmienia. Na moim ciele nie czuję już dusznego gorąca, ale
orzeźwiający chłód. Do nozdrzy nie dostają się drobinki popiołu, ale ostry lecz
przyjemny zapach ziół i kwiatów. Otwieram oczy. Stoję na rozległej polanie,
której krańce giną we mgle, a przede mną rozrasta się jedyne tutaj,
majestatyczne drzewo. Powoli podchodzi do niego młody mężczyzna. Nie widzi
mnie. Staje na kamieniu i chwyta zwisającą z gałęzi linę, której wcześniej nie
zauważyłem. Ale to nie była zwykła lina. 'Stryczek.' - pomyślałem, ale zanim
zdążyłem się poruszyć, on już wisiał.
Obudziłem się gwałtownie, podnosząc do siadu. Ostre, zenitalne słońce
podrażniło moje wrażliwe oczy. Szybko podszedłem do okna i zasłoniłem czarne
zasłony. Oparłem dłonie na parapecie, zwieszając głowę i zaciskając powieki.
Osunąłem się na podłogę.
* * *
Gallowhill był to stary kompleks bunkrów przeciw bombowych, który w
czasie względnego pokoju lub raczej przerwy na wylizanie ran służył za obóz
zagłady. Masowe egzekucje przeciwników królestwa, homoseksualistów, dilerów,
oszustów dzisiaj odbijały się echem po murach kompleksu. Ciasne cele, służące
teraz za noclegownie dla licznej rzeszy przybywających tam szeregowców, pełne były
wydrapanych modlitw, przekleństw, ostatnich przedśmiertnych wyznań. Co
najśmieszniejsze, a może najbardziej tragiczne wśród wyznań sprzed przeszło 40
lat pojawiały się ciągle te nowe. Ten kto przyjechał, nie często miał okazję
spać tu ponownie. Pola pod Gallowhill, jak nazywało się właściwie pusty teren
zniszczony wybuchem bomby nuklearnej sprzed 100 lat, była to rzeźnia dla
żołnierzy. Tutaj nie chodziło o zwycięstwo tylko o to żeby się systematycznie,
nieprzerwanie wybijać. Ciągle uszczuplające się zasoby środowiska zmuszają oba
królestwa - Czerwonych i Czarnych, jak przyjęło się je nazywać, do
kontrolowania liczby ludności. A lepiej przecież zapobiegać niż leczyć, a więc
wszyscy, którzy nie są potrzebni królestwu, lądują tutaj. I oto wylądowałem i
ja. Niepotrzebny królestwu. Wysłany na
rzeź, by zginąć w chwale. By można było zrobić ze mnie posąg. Książę Cyprien z
rodu Cerffier*. Oficjalny następca tronu Royaume de la Flamme*. Naczynie
Asmodeusza*.
-Witamy, Wasza Miłość. - usłyszałem zza siebie, ale nie odwróciłem
wzroku od pustego placu, na którym w rzędzie stało dwadzieścia szubienic.
Niektóre miały na sobie ślady niedawnego użytkowania. Kątem oka dostrzegłem jak
obok mnie staje pokaźny mężczyzna.
Wydatne, malinowe wargi wyraźnie odcinały się na tle oliwkowej skóry tak samo
jak bordowe oczy. Lekki zarost dodawał mu powagi, ale i drapieżności.
Delikatne, czekoladowe loki związane były na karku w krótką kitkę. Mężczyzna
miał na sobie zieloną koszulę i luźne, brązowe spodnie z mnóstwem kieszeni,
które ginęły w masywnych wojskowych butach. Ręce zaplótł za plecami i spoglądał
na plac pustym wzrokiem.
-Ostatnio dostaliśmy rozkaz zabijania jeńców. - powiedział głucho,
odgadując moje myśli. - Mniej gęb do wykarmienia.
-Muszę się zgodzić. - szepnąłem, odwracając się przodem do mężczyzny.
-Z całym szacunkiem, Wasza Miłość, ale nie zabija się jeńców.
-Jeńców nie zabija się na wojnie. A wojny nie ma. To jest tylko
Gallowhill. - powiedziałem, kierując się do jednego z mieszkalnych budynków z
wielką, czerwoną 2 wymalowaną na bocznej ścianie.
-Jeszcze nie ma. - powiedział cicho mężczyzna, kierując się za mną.
* * *
Mój pokój wcale nie był duży. Tak naprawdę była to taka sama cela jak
wszędzie, ale ja mogłem mieszkać tu sam w odróżnieniu od żołnierzy, którzy
gnieździli się dwudziestkami. Spojrzałem na szarą, betonową ścianę przed sobą.
Widziałem wyryte kreseczki. Cztery obok siebie i piąta przekreślająca. Nie było
ich dużo. Może dwa miesiące. W obozach zagłady nikt nie siedział długo.
Najczęściej trupy były już parę godzin po transporcie. Widocznie ten musiał
mieć dużo ciekawych rzeczy do powiedzenia albo przynajmniej tak myśleli.
Widziałem również modlitwy, napisy w różnych językach, krwawe, makabryczne
grafiki. Widocznie zamknęli artystę. Kucnąłem przy ścianie i delikatnie
przejechałem obuszkami palca po jednym z rysunków. Nie myśląc dużo chwyciłem
leżący na ziemi mały, ale ostry kamyczek. Przykładając policzek do zimnego
betonu, zacząłem ryć w ścianie drobny napis.
Nie chcę umierać.
* * *
Ostre słońce zawitało do mojej celi i nie mogłem już dłużej udawać, że śpię. Wstałem powoli i włożyłem na siebie luźnie czarne spodnie i pomarańczowy podkoszulek. Nie był to jaskrawy kolor więziennych strojów, ale przyjemny odcień zachodzącego słońca, jednak gdy spojrzałem w lustro, skrzywiłem się mimowolnie. Wyglądałem jak normalny żołnierz. Wyszedłem z celi. Przed moimi drzwiami stał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, wyprężony jak struna. Ubrany był tak samo jak ja, co jednocześnie mnie pocieszyło i załamało. Minąłem go bez słowa i wyszedłem na plac. Zobaczyłem tego samego mężczyznę, który powitał mnie w kompleksie. Skierowałem się w jego stronę.
-Witam, Wasza Miłość. - powiedział, skłoniwszy lekko głowę.
-A co, kochasz mnie? - zapytałem, zwróciwszy srogi wzrok ku mężczyźnie.
-Nie. - odpowiedział zmieszany, patrząc nierozumiejąco w moją
stronę.
-To nie nazywaj mnie miłością.
-Jak sobie życzysz, Wasza Wysokość.
-Czy według ciebie jestem wysoki? - fuknąłem, opierając się o
mur. Nie znosiłem tytułów, a już na pewno nie w tej chwili. Byłem
niczym więcej jak pionkiem w grze mojej matki. Założę się, że już planowała mój
pogrzeb.
-Cyprien. - powiedziałem, podając dłoń mężczyźnie.
-Carol. - przedstawił się również, ściskając ją mocno i oficjalnie.
Po chwili zza zakrętu wyszła dwudziestka ubranych identycznie
żołnierzy. Wszyscy mieli na sobie czarne spodnie i pomarańczowe podkoszulki.
Zobaczyłem wśród nich również tego, który stał rano pod moją celą. Spojrzałem
na Carola. On nadal miał na sobie zieloną koszulkę, taką jak wczoraj i brązowe
spodnie. Zastanawiałem się od czego zależą te kolory, a mężczyzna jakby czytając
w moich myślach, powiedział:
-To twój oddział. - wskazał na mężczyzn, którzy stali niczym posągi w
dwuszeregu. Zasalutowałem im od niechcenia, a wszyscy odpowiedzieli zgodnym
gestem.
-Więc kolory ubrania zależą od oddziału? - zapytałem, wciąż
przyglądając się młodo wyglądającym mężczyznom. Niektórzy wyglądali jeszcze jak
chłopcy. Zakręciło mi się w głowie, a krew w moich żyłach popłynęła nieco
szybciej. Znałem te objawy. Asmodeusz domagał się śniadania.
-Raczej od rodzaju walki, ale to zgodnie z tym tworzy się oddziały.
Wszyscy tutaj to sztyletnicy bądź miecznicy. Z klingą w dłoni czują się
najpewniej.
-A ty?
-Ja preferuję walkę na odległość. - powiedział, uśmiechając się
delikatnie. Obejrzałem go od góry do dołu. Umięśnione ciało przywodziło na myśl
wielkiego, brunatnego niedźwiedzia. - Łuk, oszczep, kusza. - doprecyzował
Carol.
-Nie spodziewałbym się.
-Za duży jestem na miecz. Zbyt łatwo mnie trafić. - zaśmiał się,
odchodząc w stronę budynku z numerem 3.
Spojrzałem na mój oddział. Nie wiedziałem co niby mam powiedzieć, ale
żołnierze stali przede mną wyraźnie czekając na jakąś reakcję.
-Czy ktoś jest Nosicielem Chóru? - zapytałem. Rękę uniosło dwóch
mężczyzn. Machnąłem niecierpliwie na jednego.
-Cnoty, panie. - odpowiedział, skłaniając lekko głowę.
-Panowania. - powiedział drugi, gdy zwróciłem ku niemu wzrok. Zawsze
lepiej niż nic. Nosiciel Chóru wśród zwykłych żołdaków to rarytas.
-Rozejść się. - powiedziałem i powróciłem do swojej komnaty.
Usłyszałem za sobą kroki jednego z żołnierzy. Zatrzymał się kiedy odwróciłem
twarz w jego stronę. Był to znów ten sam mężczyzna, który stał tu rano.
-Nakazano mi, panie, strzec cię. - powiedział, a ja westchnąłem i otworzyłem
drzwi do swojej celi.
-Czemu tobie? - zapytałem, patrząc na niego z ciekawością.
-Sam się zgłosiłem. - odpowiedział, a na jego twarz wypełzł soczysty
rumieniec. Moje wygłodniałe zmysły dosłyszały szum krwi w jego tętnicach.
Oparłem się o framugę drzwi, by się nie przewrócić. A może złapałem się jej, by
nie rzucić się na żołnierza? Przymknąłem oczy, czując jak w moich własnych
żyłach buzuje krew. On to usłyszał. W końcu też jest wampirem.
-Poproszę kogoś by przyniósł ci, panie, świeżą krew. - powiedział
lekko drżącym głosem. Kiwnąłem niemal niewidocznie głową i dopełznąwszy do
łóżka, rzuciłem się na nie, próbując uspokoić. Moje ciało płonęło gorącem, a ja
niemal czułem jak lepkie łapska Asmodeusza wypełzają na powierzchnię. Słyszałem
syk węża, który brzmiał w powietrzu jak gdyby było ich tu tysiące. Poczułem
dotyk na ramieniu i zdawało mi się, że kątem oka dostrzegam pełznącego po moim
ciele gada. Szarpnąłem się, ale wtedy zobaczyłem żołnierza, który przytrzymywał
moje ramiona, jednocześnie próbując podać mi kielich z krwią. Jego czarne jak
smoła włosy opadały teraz delikatnymi falami po obu stronach jego głowy, a ich
końcówki delikatnie gładziły moją skórę. Jasnoczerwone oczy oprawione były w
złociste obwódki i poznaczone delikatnymi, bordowymi plamkami. Wąskie usta
mówiły coś, a wręcz krzyczały na mnie, ale w uszach słyszałem tylko syk węża.
Zamknąłem oczy, a pod powiekami ujrzałem jego cielsko. Przeraźliwy gad
spoglądał na mnie nienawistnie. Otworzyłem szybko powieki i przylgnąłem wargami
do na wpół otwartych ust chłopaka. Ten znieruchomiał, ale po chwili poczułem
jak jego niepewne, ale słodkie wargi gładzą skórę mojej szyi. Uśmiechnąłem się
i ogarnięty pragnieniem, wpiłem się kłami w jego ciało. Zawył przeciągle, a ja
położyłem go na łóżku, sam siadając na biodrach żołnierza. Upiłem odrobinę
gorzkiej, wampirzej krwi, słysząc pod sobą błagalne jęki mojej ofiary.
Oderwałem się od jego szyi z uśmiechem, oblizując wargi, ale zapewne cała moja
twarz poplamiona była teraz szkarłatem. Żołnierz spojrzał na mnie pożądliwie, a
ja znów zatopiłem się w jego ustach. Spijał z nich swoją krew, mrucząc przy tym
rozkosznie. Wampirza krew nie zmniejszała jednak pragnienia uwięzionego we mnie
demona, który powoli coraz bardziej panował nad moim ciałem. Delikatnie
przejechałem opuszkami palców po paskudnej ranie żołnierza. Między moimi
palcami, a jego skórą przeskoczyły niemal niewidoczne, szkarłatne promienie.
Rana goiła się powoli, lecz po chwili nie było po niej śladu. Żołnierz
zadrżał pode mną i wygiął się delikatnie do tyłu. Z jego ust wydobył się cichy
jęk, a końcówki włosów uniosły się lekko do góry jakby rażone prądem. Oczy
zaświeciły niezdrowym, złotym blaskiem. Moje zapewne żarzyły się jak rozgrzana
stal. Chłopak spojrzał na mnie z szałem w świetlistych oczach. Wiedziałem, że
jego też ogarnął demon. Bezpośredni kontakt z upadłym aniołem obudził w
żołnierzu bestię. Złapał mnie za kark, a nasze usta połączyły się tym razem w
niezwykle brutalnym pocałunku. Walka o dominację jaka toczyła się w naszych
ustach, toczyła się również w umysłach. Widziałem w podświadomości jak
Asmodeusz w najobrzydliwszej ze swych form miażdży wargami swojej ludzkiej
głowy usta istoty, która zapewne była ludzką formą piekielnego ogara. Miał on
humanoidalną posturę jednak spomiędzy gęstych, czarnych włosów wystawały
spiczaste, zaniedbane psie uszy, z których jedno było naderwane w połowie,
paznokcie istoty były to dwudziestocentymetrowe pazury, a spod górnej wargi
wystawały podobnej długości kły. Jego klatka piersiowa była owłosiona, a
jedynym strojem był kawałek materiału owinięty niedbale wokół bioder.
Asmodeusz przygwoździł ogara do niewidocznej ściany. Jego ludzka głowa wciąż
miażdżyła usta istoty. Barania oraz bycza, znajdujące się po obu stronach tej
ludzkiej, którą wieńczyły jasnorude, kręcone i skołtunione włosy, pieściły
szyję i ramiona ogara. Ogon węża oplatał go w biodrach, zapewne łamiąc
miednicę. Otworzyłem oczy, nie chcąc patrzeć na tą obrzydliwą formę mojego
diabła. Pazurami przejechałem po torsie czarnowłosego, który zaskomlał niczym
pies i odsunął się, zaciskając oczy. Otworzył je jednak szybko przerażony
wyglądem mojego demona. Patrząc na chłopaka z wyższością, oblizałem palce nadal
ubrudzone w krwi żołnierza.
-Spadaj! - warknąłem, łapiąc kielich krwi i pijąc łapczywie słoną
substancje. Czułem jak moje ciało powoli się uspokaja, demon chowa się w
czeluściach mojej podświadomości, a sam robię się senny i zmęczony. Położyłem
się na łóżku, przymykając oczy i już po chwili zasnąłem nawiedzany przez
obrzydliwe obrazy zoofilicznych gwałtów.
* * *
Pusta przestrzeń ciągnąca się po horyzont pełna kamieni i zapadlin.
Gdzieś daleko na horyzoncie widziałem brzeg krateru, w którym znajdowała się
nowo wybudowana główna baza Czarnych. Carol napiął łuk i posłał go w tamtym
kierunku. Wyspecjalizowany, nowoczesny sprzęt wypuścił strzałę w dal z
prędkością błyskawicy. Ostrze zapłonęło zimnym błękitem i wiedziałem, że Carol
wykorzystał swojego demona. To jednak nic nie dało. Gdy grot zbliżył się do
krawędzi powietrze rozbłysło ostrym światłem i rozsypało strzałę na milion
kawałków.
-Więc widzisz jak to wygląda. - powiedział mężczyzna, chowając łuk do
dopasowanej kieszeni przy kołczanie. Był ubrany tak samo jak ja, ale jego
pancerz był gładki, a na ramionach widniały zielone okręgi. Jeleń na moim
pancerzu błyszczał w promieniach słońca, a na ramionach pobłyskiwały
pomarańczowe symbole. Za nami stała ponad czterdziestka żołnierzy. Połowa moja,
połowa Carola.
-Jest jakiś sposób na zniszczenie bariery? - zapytałem, kucając na
skraju małego ustępu, na jakim staliśmy i łapiąc w dłoń mały kamyczek. Rzuciłem
go w dal i obserwowałem jak toczy się po ziemi. Płaszczyzna pola bitwy zdawała
się płaska, jednak nie było widać nawet jednego żołnierza.
-Znajdź sposób żeby do niej podejść. - powiedział Carol, uśmiechając
się ironicznie. Spojrzałem na niego z dołu, mrużąc oczy przed słońcem.
-Wyzwanie? - zapytałem odpowiadając podobnym uśmiechem. Przez chwilę
patrzyliśmy sobie w oczy, ale w końcu mężczyzna odwrócił się i łapiąc w ręce
oszczep, machnął ręką na swoich ludzi. Bezszelestnie zeszli do doliny i już po
chwili zniknęli przyczajeni między skałami.
-Czy jesteście gotowi oddać za mnie życie w każdej chwili i w każdej
okoliczności? - zapytałem, stając przed nimi i unosząc rękę nad oczy, by
ochronić je przed słońcem.
-Tak jest! - odpowiedzieli zgodnie.
-Nie róbcie tego. - powiedziałem, patrząc na nich poważnie i po raz
pierwszy naprawdę czując, że to mój oddział, moja odpowiedzialność, że to ja
mam zrobić wszystko, by po raz kolejny mogli zobaczyć obskurne mury Gallowhill.
Odwróciłem się i patrząc nienawistnym wzrokiem na brzeg krateru, ruszyłem
między skały.
*Gallowhill - w wolnym tłumaczeniu Wisielcze Wzgórze
*Cerffier - z fran. dumny jeleń
*Royaume de la Flamme - Królestwo Płomienia
*Gallowhill - w wolnym tłumaczeniu Wisielcze Wzgórze
*Cerffier - z fran. dumny jeleń
*Royaume de la Flamme - Królestwo Płomienia
*Asmodeusz - jeden z upadłych aniołów, niegdyś serafin
(więcej na http://aniolyupadle.republika.pl/strona2.html)
"Przez chwilę wydawało mi się, że ożywa, a płomienie, w których ginęło jego ciało smagają delikatnie zbroje." - brak końcówki.
OdpowiedzUsuń"Usiadłem na łóżku błądząc oczami po ubiorze." - brak przecinka przed "błądząc".
"Mówiłam, że to nie aluzja, a nie nie prawda." - coś mi nie pasuje w tym zdaniu. Jest źle skonstruowane. Może miało być "ani nieprawda"? Nie wiem.
"(...) - zadałem pytanie w przestrzeń nie oczekując odpowiedzi." - brak przecinka przed "nie".
Później nie zauważyłam już żadnych błędów, bo rozdział naprawdę mnie wciągnął. Czekam na kolejny.
Mnie też wciągnęło. Ciekawie wykreowany świat, nie jakiś naiwny, ale mroczny i okrutny :)
OdpowiedzUsuńTo czekam na kolejny rozdział :)
Kkohaku
Spodobało mi się od strony graficznej. Ten blog jest,że się tak wyrażę ładniejszy. Nowe opowiadanie też zapowiada się nieźle. Zupełnie inne od poprzedniego opowiadania.
OdpowiedzUsuńŻyczę weny,
Peszek
O wow! Początek był dobry, fajnie nastrajał, ale to od środka rozpoczyna się wartka, wciągająca akcja. Bardzo zaciekawił mnie motyw Nosicieli Chóru - kim są, o co chodzi z ich zdolnościami? Czy status społeczny odpowiada za siłę diabła, którego każdy wampir ma w sobie? I jakim sposobem oni je posiadają... hehe, tak się wkręciłam. xD
OdpowiedzUsuńWidać, że bardzo pracujecie nad szczegółami. Niezmiernie podoba mi się tez kwestia wyjaśnienia tego, dlaczego wampiry kojarzy się z mocarzami unikającymi (a raczej nie unikającymi) słońca. Nie płaczą... a mają uczucia. Świetne, dla mnie świetne i czekam bardzo niecierpliwie na więcej!
Zapraszam na rozdział. ;P
Tam tadaam, spóźnione powiadomienie, ale zapraszam na rozdział xP
OdpowiedzUsuń